„I spojrzałem, a oto gwałtowny wiatr powiał z
północy i pojawił się wielki obłok.
Płomienny blask i ogień dookoła niego, a z jego
środka spośród
ognia lśniło coś jakby błysk polerowanego kruszcu”
(
Ezechiel 1;4)
Oddycham. Wstaję,
lewą rękę przykładam pod głowę, bo prawa drętwieje ostatnio.
Jeśli dobrze się
wsłucham, to czuję przepływ krwi.
TERAZ zaczęło być WAŻNE. Zapach czerwonej farby, zapach krwi, zapach
skóry.
Zapach człowieka. Zapach boski.
Nadia zapytała
kiedyś czy CZUJESZ TEN ZAPACH? Nie czułam.
Zapomniałam.
Teraz chcę sobie
PRZYPOMNIEĆ! Ten powiew gwałtownego wiatru jak pachnie?
Popiołem? Morzem?
Ziemią? Słońcem? Spalonym chlebem? Dojrzałym winem?
Chciałabym POCZUĆ.
A potem schować pod skórę i zaszyć w sobie, by pozostał na tysiąc lat!
Chodzić z
tym zapachem i uśmiechać się na samą myśl, że GO MAM.
Jak
błyszczący, polerowny kruszec w
szkatułce.